 |
Opinie i Recenzje
„CIN”, (Teatr BARAKAH) reżyseria: Ana Nowicka
· Szalony
dance macabre - Magdalena Urbańska (Dziennik Teatralny
Kraków)
· Słuch
o nich zaginął? -
Jagoda Tendera (Dziennik Teatralny
Kraków)
· Pewnego
sierpniowego dnia zaginął mężczyzna -
Michał Myrek
(Dziennik Teatralny Kraków)
· Jej
dom to kraina cieni - Jolanta Jopek, Daria Kabut (e-lama.pl)
„Cyrki i ceremonie”
wg malarstwa Witolda Wojtkiewicza i słów Romana Jaworskiego (Stowarzyszenie
Teatr Mumerus) , Reżyseria: Wiesław Hołdys
·
Meandry
snu
-
Hubert Michalak Nowa Siła Krytyczna 11-12-2007
·
Entele pentele... -
Magda Urbańska (Dziennik Teatralny Kraków)
·
Cyrki
i ceremonie, widma i sny
- Justyna Nowicka (Kraków)
·
Namaluj mi cyrk
-
Agnieszka Dziedzic
„Jarmark
cudów”
(Stowarzyszenie Teatr Mumerus), Reżyseria: Wiesław Hołdys
· DIABŁY
W OPERZE, CEREMONIE W STARYM TEATRZE (fragment) Justyna Nowicka
(Kraków. Miesięcznik społeczno - kulturalny styczeń 2009, nr 1, s.84-85 )
·
Cuda i latające kiełbasy z sowizdrzalskiego kramu
„DR K. Hommage a Franz Kafka”
(Stowarzyszenie Teatr Mumerus), Reżyseria: Wiesław Hołdys
· W
klinice Dr K. Specjalnie dla e-teatru pisze Gabriela Detka
· W
świecie Kafkowskich symboli
LAPUTA & LAGADO
według Jonathana Swifta czyli trzecia podróż Gullivera (Teatr Mumerus)
"Kropla"
reżyseria: Tomasz Piasecki
· Pogodne
studium umierania
-
Leszek Wołosiuk
„Podróż do jądra ciemności”
(STeN) J. Conrad, reżyseria: Tomasz Piasecki
"Kartoteka"
(STeN) St. Różewicza, reżyseria: Tomasz Piasecki
§
O
unieważnianiu przeszłości -
Hubert
Michalak "Nowa Siła Krytyczna" 05-11-2007
·
Zgrzyt
krzesła -
Paweł Głowacki "Dziennik
Polski" nr 260/07.11.07 08-11-2007
"PROCHAZKA W DIVADLE"
(STeN) reżyseria:
Miro Prochazka
·
Epizod
garderoba
-
Kamila Bubrowiecka (Dziennik
Teatralny Kraków)
„Szafa”, (Teatr BARAKAH) reżyseria: Ana Nowicka
------------------------------------------
Szalony dance macabre
(Cin/Teatr BARAKAH)
Cin, czyli nic.
Nic, czyli to, co po nas pozostanie, gdy nawiedzi nas Ona. Śmierć zostaje tu
ukazana jako przebiegła i zaskakująca postać kobieca. Jest nieobliczalna
tak, jak jej działanie i intrygująca, jak przedstawienie w reżyserii Any
Nowickiej.
Kobieta wije się
po scenie, jakby nie mogła do końca zapanować nad swymi ruchami, jest
wyuzdana, groźna, zagubiona. Wygląda, jakby była zamknięta w klatce z
wytworami własnego umysłu, jednocześnie szalona i na pozór opanowana. Jest
to postać o stu twarzach. Bohaterka zdaje się zmieniać osobowość w
zależności od typu osoby, o której opowiada. Przystosowuje się, by zaraz
odebrać jej życie.
Bohaterką jest tu
bowiem spersonifikowana śmierć. Opowiada ona o mężczyznach, "o których
wszelki słuch zaginął", czego tak naprawdę jest siłą sprawczą. Monika Kufel
gra postać nieprzewidywalną, pewną siebie i silną. Aktorka (jednocześnie
autorka scenariusza, scenografii i kostiumów) poradziła sobie z trudnością
ukazania zmiennego charakteru, pomimo jej osobowej rozpiętości, ukazuje
postać spójną.
Klimat spektaklu
stwarza przede wszystkim światło i muzyka. Z jasności wydobywa się tylko
kobieca postać, reszta sceny jest wciąż pogrążona w mroku. Mocna, miejscami
niemal hipnotyczna muzyka, towarzyszy przejściom pomiędzy następującymi
aktami - opowieściami o kolejnych zaginionych osobach. Scenografia jest
uboga, tworzy ją zaledwie przedmiot, przypominający raz klatkę, raz łóżko.
Cała uwaga skupiona zostaje na owej dziwnej postaci, która próbuje nam coś
przekazać za pomocą swych opowieści.
Jednak to "coś",
czyli odpowiedź na pytanie o tożsamość postaci i jej sens, zostanie nam
powiedziana na końcu dosadnie i wprost. A szkoda, bo uważnemu widzowi
odkrycie oblicza bohaterki wyłoniłoby się z mroku, niczym ona sama na
początku kolejnej sceny. W trakcie, gdy głos z offu udziela nam odpowiedzi,
a także przestrogi przed śmiercią, ta stopniowo ginie w ciemności. Tym razem
śmierć nie pochłania, lecz jest pochłaniana. Zapewne po to, by znów wyzwolić
się z mroku, w najmniej oczekiwanym momencie.
Teatr Zależny w
Krakowie
Monika Kufel
"Cin"
reżyseria: Ana Nowicka
scenografia, kostium: Monika Kufel
muzyka: Krzysztof Figurski
Obsada: Monika Kufel
Premiera: 19.10.2007 r.
Magdalena Urbańska
Dziennik Teatralny Kraków
31 stycznia 2008
-------------------
Słuch o nich zaginął?
(Cin/Teatr
BARAKAH)
Intrygująca scenografia, głos z offu rozpoczynający i kończący spektakl, gra
świateł i ubrana na czarno postać aktorki. To tak naprawdę nic ciekawego.
Zwyczajność poraża, przyciąga, pociąga i pochłania widzów. Przenosi w inny,
trochę niezrozumiały wymiar. Ale nawet każde nic, "coś" w sobie zawiera. I
tak jest w tym przypadku. NIC skrywa w sobie CIN... A może jest odwrotnie? A
co skrywa CIN?
Skrywa w sobie śmierć... I to dość wyraźnie zostaje nam, widzom, oznajmione
na samym końcu, a szkoda. Choć momentami uderza dosłowność, znajdujemy także
szereg symboli, które pasują do tej posępnej tematyki i one wpływają na dość
specyficzny klimat spektaklu. Kobieta - śmierć (Monika Kufel), ubrana jest
na czarno, wije się po scenie, przybiera dziwne pozycje, mówi w bardzo
zróżnicowany sposób, dobrze operując swoim głosem. Zdarzają się momenty w
spektaklu, w których wydaje się to być nieuzasadnione, ale jest ich
niewiele. A jeżeli się pojawiają, aktorka sprytnie potrafi z nich wybrnąć.
Śmierć ma w posiadaniu nie tylko ludzi, ale także całą scenę, ponieważ
porusza się po niej dynamicznie, co chwilę zastygając w innym miejscu.
Światło, idealnie wypełnia te miejsca, obrysowując, bądź ukazując nam całą
postać.
Właściwie scenę wypełnia jedynie obecność aktorki, gdyż jest ona niemalże
pusta. Otulona przez większość czasu zaledwie ciemnością i chwilami jedynie
rozświetlana zmieniającym się światłem. Niemalże pusta... Gdzieś w kącie
leży usypana górka z orzechów, a na środku stoi wiklinowy przedmiot, który
wykorzystany będzie na wiele sposobów i tak naprawdę ciężko określić, czym
jest. Orzechy? Być może są to ci, którzy już odeszli, symbole istnień
ludzkich, które przeminęły i tyle po nich pozostało, bo "słuch o nich
zaginął". Kobieta - śmierć ma nad nimi władzę, więc trudno znaleźć inne
wytłumaczenie tego rekwizytu.
Co skrywa w sobie CIN? Śmierć, pustkę, a może po prostu NIC...? Warto
poszukać odpowiedzi na to pytanie. Może właśnie w tym mroku i przenikającej
muzyce uda nam się to wyczytać? Może warto poszukać, może warto zagłębić się
w tę zwyczajność śmierci, w to NIC, które pochłania i sprawia, że słuch o
nich rzeczywiście zaginie...
Teatr Barakah w Krakowie
Monika Kufel
"Cin"
reżyseria: Ana Nowicka
scenografia, kostium: Monika Kufel
muzyka: Krzysztof Figurski
Obsada: Monika Kufel
Premiera: 19.10.2007 r.
Jagoda Tendera
Dziennik Teatralny Kraków
10 luty 2008
--------------------------
Meandry snu
(Cyrki
i Ceremonie/Stowarzyszenie Teatr Mumerus)
"Najnowsza premiera
Teatru Mumerus to opowiedziana oryginalnym językiem plastycznych przemian
kompozycja, która mogłaby być zapisem snu zmęczonego umysłu. Albo umysłu
odurzonego halucynogennymi oparami. Wszystko tu przekształca się w coś
innego: ciało dziwnej istoty o wykrzywionej twarzy staje się pogrzebowym
całunem człowieka, ludzie i lalki funkcjonują na tych samych prawach, a
tajemnicza organizatorka całego widowiska gra na sztucznych kwiatach jak na
skrzypcach. Nie ma dookreślonej przestrzeni, nie istnieją jakiekolwiek
odniesienia co do czasu, w jakim rozgrywa się akcja, brak linearnej fabuły.
świat, który ukazuje się oczom widza jest hermetyczny, wrośnięty mocno w
plastyczną wizję Witolda Wojtkiewicza, którego prace stały się inspiracją do
powstania przedstawienia. Inkrustowany tekstami Romana Jaworskiego, spektakl
balansuje na pograniczu narkotycznych wizji i rojeń umysłu niebezpiecznie
zdezorganizowanego, chaotycznego i - zamierzenie - nielogicznego.
Wyróżnić można dwa główne motywy wiodące spektaklu. Pierwszą część
zdominował motyw metamorfozy. Spod nieruchomych tkanin zaścielających scenę
wyłaniać się zaczynają aktorzy. Pojawia się noga, dłoń, coś wybrzusza
materiał od spodu, w innym miejscu coś nim rytmicznie porusza. Okazuje się,
że to ukrywający się pod nim ludzie. Ludzie? Niekoniecznie. Jeden z aktorów
przebrany jest w kostium klauna, wszyscy wykonują mechaniczne ruchy, jakby
ktoś nimi animował. Tkaniny, którymi byli przykryci, zaczynają żyć własnym
życiem. Początkowo stają się tułowiem dla dziwacznej postaci prowadzącej
monolog, później parawanem, zza którego aktorzy manipulują lalkami, wreszcie
spowijają ciało aktora, otulając go szczelnym kokonem.
Drugi motyw to wielorako rozumiane odchodzenie. Pojawia się on w drugiej
części spektaklu. Odchodzą aktorzy - widać ich coraz mniej, eksponowane są
rekwizyty (dziwaczne nakrycia głowy, kształtem zbliżone do kloszów od lamp)
i lalki. Coraz częściej też lalki zamierają w bezruchu; i tak minimalna,
uproszczona animacja zanika, pozostawiając lalki jak nieruchome obiekty
przeznaczone do kontemplacji. Końcowe wyjście aktorów przypomina nieco średniowieczny
taniec śmierci. Scena zostaje pusta, jak w oczekiwaniu na
nowy sen.
Wartością przedstawienia jest muzyka. Ewa Ryks wykonuje ją na żywo,
wykorzystując instrumenty perkusyjne i dęte. Porusza się po scenie drobnymi
krokami, bardziej płynąc po niej, niż chodząc, jak dobry duch przestrzeni, w
której odbywa się niezwykły seans. Mimo łączenia żywej muzyki z tą odtwarzaną z płyty, nie ma wrażenia niespójności czy zgrzytu estetycznego.
Troje aktorów: Olga Przeklasa, Karol Zapała i Robert Żurek, stanowi zwarty
zespół wykonawców. Trzymają narzuconą formę, nie próbują aktorstwa
realistycznego, są skupieni i istnieją "wewnątrz" stworzonych przez siebie
bohaterów. Zapała, od samego początku ubrany w najbardziej efektowny
kostium, początkowo najmocniej skupia uwagę. Później jednak, gdy widz
przyzwyczaja się do kostiumu, dostrzega jakość gry zespołowej.
(...)Można wyobrazić sobie, jak wyglądałby spektakl, gdyby jego twórcy mieli
do dyspozycji większą scenę i więcej pieniędzy. Przedstawienie ma wyraźne
aspiracje do dużej formy, w¶ciekle zagarniającej dla siebie całą dostępną
przestrzeń. Z drugiej strony - wszelkie ograniczenia wymusiły na twórcach
prostotę. I rzeczywiście, funkcjonuje ona w spektaklu znakomicie.
Najprostsze pomysły to jednocześnie te najlepsze: wydobywająca się zza
kulisy ręka Ewy Ryks, funkcjonalne użycie kilku elementów scenografii
(sztalugi, płachty materiału), wyciszony finałowy obraz. Można czepiać się
drobiazgów: niefunkcjonalnego wykonania lalek, małego wykorzystania masek
(odgrywają w spektaklu rolę nieledwie symboliczną, inaczej, niż w malarstwie Wojtkiewicza), niedostatków technicznych. W całości jednak spektakl składa
się w niebanalną, wszechstronnie niespójną i zamierzenie niekonsekwentną
opowieść o śniącym umyśle. "
Hubert Michalak
Nowa Siła Krytyczna
11-12-2007
www.e-teatr.pl
- wortal teatru polskiego © Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego
------------------------
Entele pentele... (Cyrki i Ceremonie/Stowarzyszenie Teatr Mumerus)
"Cyrki i ceremonie" to sfera dziecięcych symboli. Jest to
przestrzeń dzieciństwa przesiąknięta baśniowością, jak i dramatyzmem,
pulsująca podskórnym niepokojem. Świat dzieci, lalek i klaunów ma w sobie
tajemnicę i magię, jednak nie jest wolny od smutku. To świat dorosłych,
którzy za wszelką cenę chcieliby pozostać dziećmi.
Spektakl to ożywienie obrazów Witolda Wojtkiewicza. Reżyser, Wiesław Hołdys,
oddał aurę, wypływającą z płócien jednego z najoryginalniejszych polskich
malarzy. Tutaj także bohaterami są dzieci, bawiące się, konfrontujące się ze
sobą, próbujące się wyrazić. Ciągle w towarzystwie lalek, kukiełek,
uosabiających ich dziecięcy świat. Ruszają się w rytm muzyki, ubierają
maski, tańczą, jakby były ciągle we własnym zamkniętym świecie. Ten jednak,
pomimo otoczenia tajemniczym ogrodem, ma w sobie sporo pesymizmu i smutku.
W spektaklu pada niewiele słów. Ważne jest działanie dzieci i muzyka, która
jest jego katalizatorem. Jednak w tekstach autorstwa Romana Jaworskiego
wyraźnie widoczny jest katastrofizm, realizm świata dorosłych, który silnie
wdarł się w ich życiową przestrzeń. Po obscenicznych rozmowach, brutalnym
traktowaniu lalek, przesyconym gwałtem i seksualnością, bohaterowie mówią
rymowankę "Entele pentele...". Dwa światy przenikają się nawzajem, dzieci
stają się dorosłymi, bądź też dorośli za wszelką cenę chcą pozostać dziećmi.
Wyraźnie widoczne jest tutaj także przemijanie. Wszystkie lalki-postaci,
które były przyczyną radości i zabawy, umierają schowane w pudłach, by potem
drastycznie zostać wyrzucone na ziemię, zapomniane i niechciane. Dzieci
odbywają krucjatę, wziętą jakby prosto z jednego z obrazów Wojtkiewicza. Na
jego podstawie wyraźnie widać klimat, zarówno spektaklu, jak i dzieł
malarza. Kantor, zafascynowany "Dziecięcą krucjatą" mówił o jego postaciach
"dzieci-staruszki". Świetnie odzwierciedla to charakter i niejednoznaczność
bohaterów.
Porażający w spektaklu jest smutek, który występuje na twarzach aktorów
(Olga Przeklasa, Ewa Ryks, Karol Zapała, Robert Żurek). Powstaje jakiś cichy
zgrzyt pomiędzy wyglądem i strojem dzieci, a wypowiadanym przez nie tekstem,
między uśmiechniętą maską na twarzy, a widocznym na niej napięciem.
Najdosadniejszym tego ukazaniem jest scena, w której po zabawie i tańcu,
aktorzy siadają, nakładają sobie na szyje pętle i symbolicznie się wieszają.
Na godzinę przenosimy się w inny wymiar, bajkowy dziecięcy świat, który mimo
wszystko opuszczamy z lekkim uczuciem niepokoju.
Stowarzyszenie Teatr Mumerus w Krakowie
Wiesław Hołdys
"Cyrki i ceremonie"
reżyseria, produkcja: Wiesław Hołdys
scenografia Jan Polewka
muzyka konkretu: Ewa Ryks
projekty i wykonanie lalek i masek: Katarzyna Jędrzejczyk
Obsada: Olga Przeklasa, Ewa Ryks, Karol Zapała, Robert Żurek
Premiera: 8.12.2007r.
Magdalena Urbańska
Dziennik Teatralny Kraków
23 lutego 2008
------------------------
Cyrki i ceremonie wedle
Wojtkiewicza
W ponurej piwnicy przy Kanoniczej l trafiłam na seans niecodzienny.
Zjawisko. Teatr Mumerus. Teatr osobny, intrygujący, mimo kameralnej formy -
pochłaniający. Wiesław Hołdys, producent, reżyser i autor scenariusza w
jednej osobie zainspirował się
poetyką obrazów Witolda Wojtkiewicza, w których, jak napisał kiedyś Jerzy
Ficowski, „dwa skrajne żywioły - zabawa i smutek - splatają się
nierozłącznie". Dobrał do tego teksty zapomnianego katastrofisty, prekursora
groteski w polskiej literaturze Romana Jaworskiego, wykonanie lalek
powierzył Janowi Polewce. Czwórkę aktorów zanurzył w rzeczywistości snu, z
jego logiką nieprzewidywalną, absurdem, dziwnością i pokrętnością tropów,
niespodzianką przeobrażeń. Na scenie pojawiają się „ludzie wcieleni w lalki,
lalki wcielone w ludzi" (znów Ficowski), a do tego zatrute torty,
zapuszczone ogrody, budzący żałość tyrani, tancerki i klauni, cyrkowcy.
Świat niespokojnych ludzi gnanych instynktem powtarzania swoich ról,
groteskowej metamorfozy, alogicznej transformacji. Dokąd zmierzają, czego
chcą? To jakby pytać o treści obrazów Wojtkiewicza, próbować zamykać je w
banalnym opisie. To teatr w czystej postaci - nierealistyczny, skupiony na
samym sobie, całkowicie odwrócony od bieżącej rzeczywistości. Czasami
niedoskonały, nieszukający perfekcji, Niezwykłe przedstawienie.
Justyna Nowicka
„Cyrki i ceremonie, widma i sny”
Kraków, miesięcznik społeczno- kulturalny,
nr 2-3 (40-41), luty – marzec 2008
------------------------
Namaluj mi cyrk
Niejednemu już jawił się i pewnie niejednemu jeszcze, świat jawić się będzie
jako teatr. Ale co powiecie na świat jako cyrk? Galeria masek, tyleż
śmiesznych, ile złamanych grymasem smutku, feeria barw, klaun z czerwonym
nosem zachęcający nas do zabawy, marionetki, balony i ta nieznośna dwoistość
- radość spleciona ze smutkiem, tak jak śmiech okraszony łzami. Witamy w
świecie pana Wojtkiewicza! Przed państwem "Cyrki i Ceremonie" w reżyserii
Wiesława Hołdysa!
Pierwsze, co przykuło moją uwagę, to kwestia wykorzystania przestrzeni. W
ciasnej i ciemnej piwnicy, gdzie znajduje się scena Teatru Zależnego, na
niewielkiej przestrzeni zbudowano przedziwny świat. Wyłania się on z
ciemności, niczym zapomniane zabawki, wyciągane ze starego zakurzonego
kufra. Towarzyszy temu lekki uśmiech, który pojawia się na ustach
publiczności na krótko, tak jak krótko trwa wspomnienie. Jest trochę
melancholijnie, trochę onirycznie.
Po scenie snuje się Ewa Ryks - aktorka, grająca na odrealnionym
instrumencie: "skrzypcach - kwiatach", może chce nam wygrać melodię z nut,
przygotowanych przez przyrodę? Muzyka leci z offu, ale w niczym to nie
przeszkadza, nie rodzi wrażenia niespójności. Magiczne dźwięki ożywiają
przestrzeń, spod intensywnie pomarańczowego materiału, spływającego ze
sztalugi, kolejno ukazują się nam ręce, nogi, a w rezultacie całe sylwetki
aktorów (Olga Przeklasa, Karol Zapała, Robert Żurek). Po chwili nawet
płachta zaczyna żyć własnym życiem - staje się korpusem dla amorficznej
istoty, w której wyróżniamy tylko głowę - maskę. Materiał faluje, zwęża się,
zwija w szczelny kokon i na powrót rozszerza. Wydaje się, że zagarnie scenę,
połknie ją całą... Po czym najzwyczajniej materiał zostaje rozpięty między
dwiema stojącymi naprzeciw siebie sztalugami, tworząc coś w rodzaju
parawanu, za którym dzieci mogłyby bawić się w teatrzyk kukiełkowy.
Uderza oszczędność, wręcz ascetyczność słów. Należy jednak pamiętać, ze to
nie słowa, ale obrazy, inspirowane twórczością Witolda Wojtkiewicza, mają
być spiritus movens całego spektaklu. Wizje zapadające w pamięć, ale nie w
sposób nachalny, niejednoznaczne. Obraz trzech sznurów ciasno oplecionych na
szyjach aktorów - każdy z nich wykonuje ostateczny gest, by pozbawić się
życia. Obraz Pana Świata na dziecięcym wózku. Wyliczanie kolejnych scen
spektaklu analogicznych do poszczególnych obrazów, jest zbędne, każdy może
sięgnąć po album z reprodukcjami. Ale w żadnym, nawet najlepiej wydanym
albumie, nie odnajdziemy melancholii, jaką dyskretnie roztoczono za pomocą
niewidzialnych nitek na scenie.
Właśnie drogą smutku dochodzimy do najważniejszego punktu: pytania o śmierć
i przemijanie. Gdy na scenie pojawiają się tajemnicze rekwizyty - połączenie
koszy, pudeł w kształcie walca i czegoś w rodzaju urny, do nich zaś wkładane
są lalki, nikt nie ma chyba wątpliwości, że śmierć nie jest tylko
abstrakcyjnym pojęciem, może pojawić się "tu i teraz", może dotknąć zarówno
lalki, jak i ludzi. Apogeum przemijania stanowi końcowa scena, kiedy milknie
muzyka, aktorzy demonstracyjnie zwieszają głowy, zastygając nieruchomo,
niczym obraz. Obraz o stonowanym światłocieniu, wyciszonych barwach,
zredukowanej kompozycji.
By trochę wybić z onirycznego nastroju, by nieco naruszyć grunt pod nogami,
który wydawał się do tej pory dosyć jasno nakreślony, powiedzmy coś o
grzechach spektaklu. Niestety są, w dodatku niektóre trudne do
wybaczenia...Po pierwsze: niedopracowana gra lalek. Prostota jest matką
ideału, owszem, ale prostota nie może stać się synonimem braków
warsztatowych. Po wtóre: brak spoiwa, które trwale połączyłoby wszystkie
obrazy w nierozdzielną całość, Być może spoiwem tym, mogłoby się stać Słowo.
Ten zarzut spycham jednak na barki specyfiki przedstawienia - stworzonego na
kanwie malarstwa. Ostatecznie efekt jest taki, że akcję raczej czujemy
intuicyjnie, zamiast poznawać ją namacalnie w ciągu zdarzeń.
Stowarzyszenie Teatr Mumerus w Krakowie
"Cyrki i ceremonie"
wg malarstwa Witolda Wojtkiewicza i słów Romana Jaworskiego
scenariusz, reżyseria, produkcja: Wiesław Hołdys
scenografia: Jan Polewka
projekty i wykonanie lalek i masek: Katarzyna Jędrzejczyk
Obsada: Olga Przeklasa, Ewa Ryks, Karol Zapała, Robert Żurek
Premiera: 8.12.2007r.
Agnieszka Dziedzic
Dziennik Teatralny Kraków
25 marca 2008
------------------------
Remedium na zły urok
(Jarmark cudów/ Stowarzyszenie Teatr Mumerus)
Polubiłam Teatr Mumerus - teatr Wiesława Hołdysa. Teatr, za którym nie stoją
wielkie instytucje i nie ciągną krytycy-adoratorzy. Hołdys stawia na
wyobraźnię, posługuje się metaforą, nie mówi wprost, nie stawia tez.
Przypomina o istocie, o korzeniach teatru - miejscu, gdzie rzeczywistość
powinna ustępować kreacji, a aktor staje się szlachetnym kłamcą, genialnym
obłudnikiem.
Nowy spektakl tego reżysera pt. Jarmark cudów jest drugą, kameralną odsłoną
projektu Mit środka Europy: Jarmark cudów prezentowanego wcześniej na
dziedzińcu Muzeum Etnograficznego. Nawiązuje do tradycji sowiźrzalskiej,
czyli sowiego (a właściwie błazeńskiego) zwierciadła - w scenariuszu
wykorzystano wywodzące się z tego nurtu anonimowe teksty pochodzące z XVII
wieku, takie jak Peregrynacja dziadowska, Nędza z Bidą z Polski precz idą, a
także wszelkiego rodzaju magiczne porady, przepisy i zaklęcia. To jeszcze
inny rodzaj akrobacji - Hołdys pracuje ze swoimi aktorami posługując się
tekstem dla współczesnego użytkownika polszczyzny całkowicie hermetycznym. I
czyni to mistrzowsko.
Jarmark to u Hołdysa prawdziwe centrum świata, miejsce, gdzie wszystko może
się przydarzyć. Uzdrowienia, iluminacje, kłamstwa, oszustwa, najpospolitsze
z przestępstw. Jarmark to miejsce wymiany, przepływu energii, dobra i zła.
Kosmicznego spotkania. Hołdys buduje narracje spektaklu wprowadzając widza w
dziwny trans. Nie daje mu spokoju ani przez chwilę: hałasy intensywnieją i
cichną starannie odmierzone, rytmy nasilają się i opadają, groza miesza się
z momentami pogody. A teksty dotykają spraw fundamentalnych: sytości i
głodu, zdrowia i choroby, życia i śmierci.
Hołdys ma poczucie humoru, choć początkowo wcale nie jest to oczywiste. Na
jarmarku nie wszystko jest prawdą i nie każdy świątobliwy dziad to prawdziwy
uzdrowiciel. I nie wszystkie czary i uroki się sprawdzają. Szczerze mówiąc,
większość to zupełna blaga. Mam jedno zastrzeżenie - spektakl jest za
krótki, trwa niespełna godzinę. Dałabym się tak oszukiwać przez co najmniej
drugie tyle czasu. Na scenie Teatru Zależnego.
Justyna Nowicka
Kraków. Miesięcznik społeczno - kulturalny
styczeń 2009, nr 1, s.84-85
----------------------------
W
klinice Dr K. (DR K. Hommage a Franz Kafka/Stowarzyszenie Teatr Mumerus)
Najnowszy spektakl Stowarzyszenia Teatr Mumerus otwiera głuchy, rytmicznie
wystukiwany dźwięk. Regularny, prosty rytm, wybijany przez jednego z
aktorów, stopniowo przeradza się w niejednorodną mieszaninę brzmień, gestów,
ruchów. Na niewielkiej przestrzeni scenicznej kilka rekwizytów: pośrodku
duża metalowa klatka, z lewej drewniany ręczny magiel, z prawej kilka
walizek. Obecni na scenie od początku Tancerka (Anna Lenczewska), Dr K.
(Robert Żurek) i Pan Gruby (Marcin Popczyński) tupią, tańczą w towarzystwie
rekwizytów, śpiewają w niezrozumiałym języku, ustawiają elementy
scenografii. Po chwili dołączają do nich pozostali bohaterowie: Pani K.,
parodystka mężczyzn (Beata Kolak) oraz Wymiatacz (Ewa Ryks) i nagle robi się
tłoczno, teren gry zagęszcza się coraz bardziej.
Z początkowego chaotycznego tańca wyłaniają się poszczególne sytuacje: udane
polowanie na szympansa, tajemnicza podróż statkiem przynosząca na myśl
przeprawę w zaświaty. Następnie bohaterowie serwują widzom przyspieszony
kurs ewolucji: schwytana i uwięziona w metalowej klatce małpa, chcąc za
wszelką cenę wydostać się z ciasnego pomieszczenia, postanawia naśladować
ludzi. Okazuje się to niezbyt trudnym wyzwaniem, choć pewien problem sprawia
jej picie wódki. I oto po chwili, zamiast dręczonego zwierzęcia, stoi przed
nami pełnoetatowy artysta estradowy. Z bulwarowego kabaretu natychmiast
przenosimy się do pokoju dotkniętego rozszczepieniem osobowości doktora K.,
którego bezustannie tropią trzy rozpędzone piłeczki. Jesteśmy świadkami
tortur w kolonii karnej, a także spektakularnych "występów" Głodomistrza,
który umiera, gdyż nic mu nie smakuje. Patrzymy jak Gregor Samsa zmienia się
w robaka i kończy swe życie zmieciony na gazetę. Całość wieńczy scena
rekrutacji artystów do tajemniczego teatru z Oklahomy, którego nikt nie
widział, ale wszyscy chcą się do niego dostać.
Kanwę przedstawienia stanowią m.in. fragmenty "Ameryki", "Dzienników", "Głodomistrza",
"Myśliego Grakchusa", "Przemian", "Sprawozdania dla Akademii". Nie tworzą
one jednak spójnej, logicznie rozwijającej się fabuły, bo bynajmniej nie o
to twórcom "Dr K." chodzi. Spektakl budowany jest na grze napięć, rytmów i
pauz - to ciąg przenikających się wzajemnie nastrojów i fantasmagorii.
Głównym bohaterem jest tutaj wyobraźnia pisarza: absurd, humor, tragizm,
przypadkowo i chaotycznie posklejane fragmenty świata, nagromadzone i
pomieszane wątki, wszystko łączy się ze sobą w sposób niepodlegający żadnym
logicznym prawom, a jedyną regułą konstrukcji świata przedstawionego, jest
absolutny brak reguł. Rzeczywistość jest tutaj pokazana w przyspieszonym
tempie, niczym taśma przewijana na podglądzie - utrwalone na niej wydarzenia
i sytuacje nabierają nowego, komicznego charakteru, a postaci są swymi
własnymi karykaturami.
"Dr K." bardzo wiele zawdzięcza estetyce niemego filmu: wspomniane już
napisy zapowiadające kolejne epizody, szybkie zmiany miejsca akcji z muzyką
w tle, specyficzna, groteskowa pantomima la Charlie Chaplin. Istotną rolę
pełnią również lalki (projekt Jana Polewki). Niewielkie (około półmetrowej
wysokości), zmechanizowane kukły o ludzkich cechach fizycznych współistnieją
z żywym planem. Tytułowy bohater występuje w towarzystwie swej miniatury -
swoistego alter ego, z którym nawiązuje intrygujący dialog. Trzech
zrośniętych panów w eleganckich płaszczach to lokatorzy państwa Samsa.
Zupełnie inną estetykę prezentuje Głodomistrz - kukła niemalże ludzkiej
wielkości, makabryczna, statyczna, która samym swoim leżeniem na scenie
buduje niezwykle silne napięcie.
Wszystkie elementy scenografii (oprócz walizek i magla) oraz kostiumy
aktorów są utrzymane w biało-czarnej kolorystyce. Ten, dość wymowny zabieg
scenografa (Katarzyna Jędrzejczyk), mocno podkreśla charakter spektaklu
opartego na grze kontrastów: życia i śmierci, śmiechu i przerażenia,
zmysłowej przyjemności i tortur, teatru i rzeczywistości. Rekwizyty
wykorzystywane są na wiele sposobów: kufer, który w jednej scenie jest
pokojem Dr K., w następnej staje się trumną, szafką, stolikiem. Szczotka na
długim kiju może być wiosłem Charonowej łodzi lub w magiczny sposób zmienić
się w strzelbę, trąbka zaś staje się lichtarzem dla płonącej świecy. Klatka,
w której początkowo więziony jest szympans, przeobraża się w złowrogi aparat
do tortur, teatralną estradę - miejsce "występów" wycieńczonego Głodomistrza,
czy tramwaj. Z drewnianego magla niczym z drukarskiej prasy, wypływają hasła
agitujące do erotycznego wyzwolenia kobiet. Przedmioty wykorzystywane są
także jako nośniki konkretnych dźwięków, tworząc surrealistyczną orkiestrę:
odgłosy wydawane przez maszynę do pisania równie dobrze sprawdzają się jako
stukot kół pociągu, kufer staje się werblem nawołującym na przedstawienie.
Całkowita umowność w nadawaniu znaczeń i kreowaniu przestrzeni sprawia, że
niewielka scena okazuje się być bardzo pojemna i plastyczna, a kilka
prostych rekwizytów fantastycznie pełni rozmaite, także muzyczne, funkcje.
Niewątpliwie najciekawszym pomysłem reżysera i scenarzysty (Wiesław Hołdys),
było wydobycie z tekstów Kafki czarnego, makabrycznego, intensywnego
komizmu. Twórcom "Dr K." udało się wyjść poza standardowe rejestry
odczytywania jego prozy, jako nieskończonych labiryntów podświadomości,
mrocznych wizji zagłady, dziejowych wyroczni. Spektakl Teatru Mumerus
pokazuje, że dzieła Kafki to także niezgłębione pokłady humoru, absurdalnych
historii, groteskowych bohaterów i śmiechu rodem z teatru jarmarcznego.
Kiczu, który występując w swej jawnej postaci nie irytuje, ale zwyczajnie
śmieszy i wzrusza. "Dr K." - sceniczny chichot, klinika rozpędzonej
wyobraźni.
Gabriela Detka
Nowa siła krytyczna
20-11-2006
www.e-teatr.pl
- wortal teatru polskiego © Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego
------------------------
"Dr K. Hommage a Franz Kafka"
to seria scenek inspirowanych opowiadaniami wybitnego czeskiego pisarza.
Reżyser i scenarzysta, Wiesław Hołdys, wprowadza elementy teatru lalek,
teatru tańca czy nawet performance, by ukazać skomplikowany świat, gdzie
fikcja miesza się z realnością, humor z dramatyzmem, świat symboliczny ze
światem uniwersalnym.
Przedstawiane epizody Kafkowskiej prozy, przypominają nieraz akcję filmów
niemych. Większość z nich jest naprawdę zabawna, odwołuje się do gagu jako
sposobu rozśmieszenia widza. Aktorzy łączą elementy komiczne oraz
dramatyczne, przesadne ruchy i mimika bawią, choć wydźwięk scen jest dość
pesymistyczny i przygnębiający. Śmiejemy się ze śmierci, bawi nas ludzkie
rozczarowanie. Wiesław Hołdys wprowadza tu element nadziei. Piotr Kuziński,
pisze w odniesieniu do prozy Kafki: "Jeżeli czasem wydaje się, że świat jest
absurdalny (...) to winien jest nie świat, lecz człowiek, który nie potrafi
sensu znaleźć." Podobne przekonanie zdaje się mieć reżyser. Mniej tu jest
przerażenia nad światem, a więcej zadziwienia nad nim, ciągłego jego
odkrywania i przede wszystkim próby odnalezienia w nim swojego
człowieczeństwa.
Bardzo pomysłowa jest scenografia, stworzona przy współpracy Katarzyny
Jędrzejczyk. Dzięki wykorzystaniu każdej wolnej przestrzeni, niewielkiej w
gruncie rzeczy, sceny oraz użyciu w wieloraki sposób licznych rekwizytów
możemy oglądać (lub nieraz wyobrazić sobie) statek, maszynę śmierci czy
klatkę z głodomistrzem. Efektowne jest przede wszystkim tworzenie muzyki z
pozornie przeciętnych dźwięków. Szuranie miotłą, stukanie obcasem, tworzy z
początku kakofonię, z której po chwili tworzy się melodia. To świat
dźwięków, rekwizytów i instrumentów oraz postaci-symboli.
Istotą, zarówno prozy Kafki, jak i postaci, występujących w spektaklu, jest
ich metamorfoza. Małpa chce przemienić się w człowieka, człowiek zamienia
się w robaka, kat staje się ofiarą. Istnieje tutaj, choć niewyrażony
dosłownie, ciągły ruch. Realizm przeradza się w fantastykę, przenikają się
dwa światy: rzeczywisty, dosłowny i symboliczny. Sceny rozgrywają się na
płynącym statku, w jadącym pociągu czy tramwaju, ruch także tworzy istotną w
spektaklu muzykę. Choć słów pada tu niewiele (o dłuższe dialogi wzbogacone
są sceny z "Procesu" i "Kolonii karnej"), o wielu sensach jesteśmy
informowani za pomocą napisów i wstęg, które ciągle rozwijają się niczym
możliwości interpretacji Kafki.
Wszechstronni aktorzy (Beata Kolak, Anna Lenczewska, Marcin Popczyński i
Robert Żurek) ukazują świat skomplikowanej wyobraźni, pełen sensów i
symboli, ale przede wszystkim efektowny wizualnie. Hommage to hołd, wyraz
czci. "Dr K Hommage a Franz Kafka" jest swego rodzaju darem złożonym przez
Teatr Mumerus jednemu z najwybitniejszych pisarzy.
Stowarzyszenie Teatr Mumerus
"DR K. Hommage a Franz Kafka"
scenariusz, reżyseria, produkcja: Wiesław Hołdys
projekty lalek: Jan Polewka
muzyka konkretu: Ewa Ryks
współpraca scenograficzna: Katarzyna Jędrzejczyk
projekty napisów: Katarzyna Fijał
metaloplastyka: Robert Calikowski
Obsada: Beata Kolak - Pani K., parodystka mężczyzn, Anna Lenczewska -
Tancerka, Ewa Ryks - Wymiatacz, Marcin Popczyński - Pan Gruby, Robert Żurek
- dr K.
Premiera: listopad 2006r.
Magdalena Urbańska
Dziennik Teatralny Kraków
18 kwietnia 2008
-----------------------
Moje oddanie Jezusowi równa się kropli wody, która rozpływa
się w oceanie. (św.
Faustyna)
Pogodne studium umierania
Postać świętej Faustyny, inicjatorki kultu Miłosierdzia Bożego, staje się -
mówiąc modnym językiem - jest jedną z ikon współczesności. Urodzona w 1905
r. w Głogowcu pod Łodzią Helena Kowalska, kobieta po trzech klasach,
służąca, potem siostra Faustyna w zgromadzeniu Sióstr Matki Bożej
Miłosierdzia, mistyczka doświadczająca objawień, zmarła w 1938 r. w
Krakowie, od 2000 r. święta - fascynuje ludzi pióra i sztuki. Ks. Józef
Tischner napisał o niej książkę "Drogi i bezdroża Miłosierdzia", Jerzy
Łukaszewicz nakręcił film "Faustyna", Agnieszka Mandat i Mieczysław Grąbka
od sierpnia ub.r. wystawiają o niej w krakowskiej PWST misterium "Prorok
Miłosierdzia".
Jest także bohaterką krótkiego spektaklu pt. "Kropla", autorstwa debiutantki
Jolanty Łady. Za kanwę posłużył jej ostatni pobyt siostry Faustyny w
Zakładzie Sanitarnym na Prądniku (dziś jest tam szpital im. Jana Pawła II),
gdzie zmagała się z gruźlicą. "Jolanta Łada nie opisuje wydarzeń, jakie się
rozegrały w szpitalu, nie odtwarza postaci z otoczenia świętej, nie usiłuje
pokazać autentycznych cierpień, jakich doznawała siostra Faustyna -
zastrzegają w zaproszeniu na przedstawienie organizatorzy, Stowarzyszenie
Teatrów Niezależnych STEN. - Jest to krótka opowieść o zetknięciu się ze
świętością zwykłych ludzi, fikcyjnych postaci, z których każda wychodzi z
tego spotkania nieco odmieniona".
Postacie jednak nie są wymyślone. Ich pierwowzory to zapewne dr Adam
Silberg, ówczesny dyrektor szpitala oraz siostra Dawida Cedro, sercanka i
pielęgniarka w tymże zakładzie - choć oczywiście rzecz nie w wierności
biografii osób, które znalazły się tam i wtedy przy świętej. Fikcyjna nie
jest także główna bohaterka. Zakonna pielęgniarka i doktor troszczą się o
nią, pilnują, aby nie opuszczała budynku zakładu, potem sali, a wreszcie i
łóżka, co zwykła czynić, aby czuwać i modlić się przy konających (to szpital
przeciwgruźliczy, gruźlica była nieuleczalna). Jej wymykanie się do chorych
i do kaplicy staje się przyczyną konfliktu. Zarazem jednak coraz bardziej
zaciekawia ich ta zakonnica. Pielęgniarkę, też mniszkę, intryguje
"siostrzyczka drugiego chóru", pisząca dziennik, list do matki przełożonej,
toteż dogląda jej pilnie, a nawet usiłuje wejrzeć w zapiski. Lekarz, którego
z powodów medycznych niepokoją czuwania prątkującej gruźliczki przy innych
chorych, strofuje ją: "diostra jest tu dla poprawienia zdrowia, nie dla
naprawiania świata". W końcu także ulega urokowi mistyczki: "siostra
Faustyna jest bliżej Boga, niż my".
*
Współczesny teatr - i dramat! - coraz częściej sięga do problematyki
religijnej (lub do niej wraca). Zaczyna mówić o świętości, a bohaterami
stają się święci. W powszechnym odczuciu sztuka jest odległa od religii, a
teatr od obrzędu, choć posługują się podobnymi akcesoriami widowiskowymi.
Spektakl to nie nabożeństwo, choć przychodzą i uczestniczą w nich widzowie i
wierni.
Są
trzy sposoby sięgania do inspiracji konfesyjnych w teatrze, i szerzej - w
literaturze. Pierwszy wywodzi się ze średniowiecznych widowisk religijnych,
zwanych misteriami. Drugi także odwołuje się do misterium, ale rozumianym
współcześnie - i w kategoriach wiary - jako tajemnica, dokonująca się w
duszy wiernego w trakcie obrzędu, a w teatrze widza w czasie spektaklu. W
tym ujęciu misterium znaczy podobnie, jak antyczne katharsis,
oba pojęcia sięgają głębiej, gdyż dramat grecki powstał z obrzędów
religijnych, podobnie jak potem chrześcijański. Oba te czynniki - rodem ze
starożytności i średniowiecza - świetnie grają we wspomnianej sztuce
teatralnej "Prorok Miłosierdzia" A. Mandat i M. Grąbki.
I
wreszcie trzeci model polega na takiej konstrukcji akcji i bohaterów,
takiego - powtórzę za inscenizatorami "Kropli" - "zetknięcia się ze
świętością zwykłych ludzi", aby pokazać moc oddziaływania na nich tego, co
niepojęte w skali ludzkiego doznania, wyjątkowego zjawiska.
To
nie nowość. Przypomina opowiadania "Świadkowie męki" Giovanniego Papiniego,
gdzie o ostatnich godzinach Zabwiciela mówią osoby wspomniane na kartach
Ewangelii na trzecim planie lub tylko w apokryfach, m.in. Szymon z Cyreny,
Barabasz, Weronika. Z takimi postaciami na pierwszym planie zamierzał w
latach 60. nakręcić film o Chrystusie Ingmar Bergman (napisał nawet
scenariusz dla włoskiego producenta, ale tenże wybrał znaną "landrynkę"
Franco Zefirellego).
Gdzieś tu można umieścić "studium dramaturgiczne" Jolanty Łady. Gdyby poszła
jeszcze dalej i zrezygnowała z postaci Faustyny! Nie zawsze świętość i
święci muszą przemawiać wprost. "Zetknięci ze świętością zwykli ludzie" -
powtórzę raz trzeci - czasem wymowniej świadczą o sile sacrum. A poza
doktorem Silbergiem i siostrą Cedro pojawiają się w "Dzienniczku" (w
ostatnim, szóstym zeszycie, zapisywanym już na Prądniku, gdzie była od 21 IV
do 17 IX 1938 r.) liczne postaci: "pewna świecka osoba, przez którą miałam
wielkie przykrości" (1694), i widzenie w czasie odprawianej drogi krzyżowej,
kiedy "zaczął się skarżyć Pan Jezus na dusze zakonne i kapłańskie" (1702), i
"osoba, która ustawicznie mnie zaczepiała pochlebnym słówkiem" (1704), i
pacjent, który "wyszedł z sanatorium na pole i przyniósł mi kilka ślicznych
kłosów" (1713), i "pewien kapłan, co niewiele działa w duszach, dlatego że
myśli o sobie, więc jest sam" (1719), i matka przełożona, która "kiedy się
rozejrzała, powiedziała mi, że mam za ładnie", bo "siostry starają się
uprzyjemniać mój pobyt w tym sanatorium" (1785) i wreszcie "rozmowy o
rzeczach światowych, które tu słyszę, tak mnie męczą, że czuję się bliska
zemdlenia" (1787).
*
Trzeba koniecznie podkreślić świetną reżyserię Tomasza Piaseckiego (także
autora opracowania muzycznego i scenografii). Warsztat inscenizatora
sprawdza się najbardziej w sztukach kameralnych, czego świadectwem jest
"Kropla" grana na scenie Teatru Zależnego Politechniki Krakowskiej przy ul.
Kanoniczej 1.
Siostra pielęgniarka w wykonaniu Beaty Wojciechowskiej to kreacja, w doktora
Silberga świetnie wcielił się Jacek Milczanowski, zaś Faustynę na
prapremierze odtwarzała z urokiem młodości Anna Warchoł, studentka IV roku
PWST (gra ją także Marta Bucka-Honzatko).
*
"Wiek XXI będzie wiekiem religii, albo nie będzie go wcale" - przewidywał
Andre Marloux. Mówił to w czasie, kiedy potworności XX stulecia, zwłaszcza
jego pierwszej połowy - I i II wojna światowa, rewolucje, totalitaryzmy,
zimna wojna - potwierdziły to, co najgorsze w naturze ludzkiej, a miliony
ofiar, zagłada narodów i społeczeństw w imię obłąkańczych ideologii zrodziły
pytanie o obecność Boga. Nie tylko wśród teologów, Marloux nie był
teologiem.
Druga połowa ubiegłego wieku - jakby nie patrzeć - to jednak wyjście z
otchłani. Trudno bowiem nie dostrzec pontyfikatu Jana XXIII i dzieła
Vaticanum II, otwierania się na współczesność Kościoła za czasów Pawła
VI, niebywałego rozszerzenia jego misji przez Jana Pawła II i ostatnio
pogłębiania jej przez Benedykta XVI.
Odrzucane lub wstydliwie przemilczane sacrum wraca do życia
publicznego, także do sztuki. Czy uświęci człowieka? To temat na inną - i
niejedną - opowieść.
W
ramce: Jolanta Łada, "Kropla", reżyseria, oprac. muz., scenografia - Tomasz
Piasecki, obsada - Marta Bucka-Honzatko/Anna Warchał, Beata Wojciechowksa i
Jacek Milczanowski, Teatr Zależny PK, prapremiera - 24 III 2006.
Leszek Wołosiuk
------------------------
O zgrozie bez zgrozy (Podróż do
jądra ciemności/STeN)
"Jądro ciemności" jest często interpretowane, jako studium zstąpienia do
piekieł. W najnowszym spektaklu Teatru Zależnego STeN reżyser zrezygnował z
tej metafory. Postać Marlowa zastąpił realną postacią samego autora Konrada
Korzeniowskiego. Dosłownie potraktował podróż, odbytą przez pisarza, a
skupił się na jej politycznym aspekcie. Choć miejscami próbował zaakcentować
głębszy, metafizyczny wymiar tej opowieści, to odbywa się to na dobitnie
realistycznej płaszczyźnie.
Reżyser wnikliwie zanalizował życiorys Korzeniowskiego i uczynił go głównym
bohaterem spektaklu. Autor, kryjący się już pod pseudonimem Joseph Conrad,
po służbie na statku i otrzymaniu spadku, który gwarantował mu tymczasową
niezależność materialną, postanowił zamieszkać w Anglii i poświęcić się
pisarstwu. Z czasem borykał się jednak z finansowymi kłopotami, gdyż jego
książki nie cieszyły się wielkim powodzeniem wśród czytelników. Jest to
sytuacja wyjściowa przedstawienia. Konrad, za namową żony i przyjaciela,
gości u siebie znanego dziennikarza, pewien, że ten chce przeprowadzić z nim
wywiad, który przyniesie mu nieco rozgłosu.
Jednak Korzeniowski, podobnie jak jego powieściowy bohater, zostaje wrzucony
w sytuację, której nie mógł oczekiwać. Dziennikarz, okazuje się zagorzałym
komunistą, a zamiast rozmawiać o literaturze, chce słuchać o sytuacji
imperialistów w Kongu. Nie rozumie wrażliwości Konrada i nie zna poezji,
jednak świetnie rozumie ideologię Marksa i zna jego dzieła. Istota konfliktu
moralnego, który zostaje ukazany w książce, zaprezentowana jest tu na nieco
innej płaszczyźnie. Gdy przyjaciel Konrada orientuje się, kim jest jego
gość, za wszelką cenę chce się go pozbyć. Jednak Korzeniowski zapamiętuje
się w swej opowieści, chce się obnażyć przed słuchaczem, nic sobie nie robi
z jego komentarzy i niezrozumienia wymowy historii. Dla Szturca jest tylko
jedna właściwa prawda historyczna, ścieżka, którą należy kroczyć, nie
zważając na rzeczywisty stan rzeczy. Konrad jest jego przeciwieństwem, nie
może ogarnąć ujrzanego w Afryce aksjologicznego chaosu. Pomimo tej
rozbieżności chce dokończyć swą opowieść o wędrówce do prawdy. Mamy
wrażenie, ze dopiero wtedy będzie mógł się z nią w pełni pogodzić.
W końcu pojawia się też postać pułkownika Kurtza. W niczym on jednak nie
przypomina diabła, przebywającego w piekielnej dżungli. Nie jest osią, wokół
której prowadzona jest akcja, raczej pojawia się w opowieściach jako
spersonifikowanie psychiki Konrada. Jest to postać krucha, niebudząca grozy,
o której opowiada. Przedśmiertny okrzyk jest unaocznieniem egzystencjalnego
ciężaru. Jednak pułkownik Kurtz niewiele wnosi do całości opowieści. Jest
tłem, obrazującym emocjonalne rozedrganie pisarza, jego skłonności do
depresji oraz przejaw człowieczeństwa, którego wyrazem są ostatnie jego
słowa: "zgroza, zgroza, zgroza!" Jest to alter ego Konrada.
Istotą akcji jest tu wybór. Korzeniowski wielokrotnie musi podjąć decyzję:
czy gościć dziennikarza, co odpowiedzieć narzeczonej Kurtza, wreszcie, po
jakiej politycznej stronie barykady się opowiedzieć. Pisarz jednak pozostaje
wierny sobie, nie idzie na łatwe kompromisy. Opowieść swą kończy bardziej
dla siebie niż dla swego słuchacza. Polityczne tło, pokazuje
nieprzystosowanie Konrada, wrzucenie go w rzeczywistość, w której nie może
znaleźć zrozumienia. To także jest zgrozą życia.
Feder pisał o "Jądrze ciemności": "przez obrazy piekła z ich ponadczasowymi
skojarzeniami osobiste zmagania powiązane zostają w jedność z publicznymi
czynami człowieka, jego obowiązkami i jego przeszłością". Reżyser także
pokazuje tę zależność, jednak przenosi ją na zupełnie inny grunt. Jest to
ciekawe i niebanalne spojrzenie na tę intrygującą opowieść.
Teatr Zależny w Krakowie
Stowarzyszenie Teatrów Nieinstytucjonalnych
"Podróż do jądra ciemności"
wg Josepha Conrada
reżyseria: Tomasz Piasecki
adaptacja: Jan Piasecki
realizacja audiowizualna - Aleksander Dudek
Obsada: Jessie - Anna Warchał, Konrad Korzeniowski - Jacek Milczanowski,
Sturtz - Tomasz Piasecki, Ford - Bogdan Słomiński
Obsada filmów: Marta Marianna Gotrych, Faith Kadema, Ewa Sąsiadek, Maciej
Ferlak, Marek Pyś
Premiera: 12.01.2008 r.
Magda Urbańska
Dziennik Teatralny Kraków
16 stycznia 2008
-------------------------------
Pamiętnik Josepha Conrada
(Podróż do jądra ciemności/STeN)
Powieść Josepha Conrada "Jądro ciemności" jest podróżą do zakamarków
ludzkiej duszy. Jej treść pokazuje, jak człowiek potrafi zachować się w
sytuacjach ekstremalnych. Jądrem nie jest tylko miejsce w głąb czarnego lądu
Afryki, ale także ten element duszy, który tkwi w niej bez obróbki rozumu i
moralności. Jest to najbardziej mroczna cząstka naszego ducha, która
odpowiada za prymitywne instynkty. One z kolei potrafią zaprowadzić
człowieka nawet do zbrodni. Dzieło conradowskie zostało zainspirowane
podróżą do Konga Bengalskiego w 1890 roku. Autor odebrał Afrykańczyków jako
zacofanych i prymitywnych. Był świadkiem wykorzystywania ich przez
europejskich kolonizatorów, bicia, poniżania, odczłowieczania oraz
zarzynania ich jak zwierząt.
Na podstawie afrykańskiej przygody Conrada powstał spektakl "Podróż do
jądra ciemności" w reżyserii Tomasza Piaseckiego. Adaptacja tekstu,
autorstwa Jana Piaseckiego, powstała podczas warsztatów dramaturgicznych
STeN-u pod opieką Jacka Milczanowskiego. Nie jest to jednak widowisko
stricte na podstawie powieści, a jakby steatralizowane karty z dziennika
pisarza, dotyczące okresu po podróży do Konga. Był to czas, kiedy Conrad
borykał się z bagażem doświadczeń z Afryki i jednocześnie z narodzinami
swojego synka, Borysa. Owemu okresowi z życia polskiego pisarza towarzyszyło
zagubienie i zwątpienie w ludzką naturę. Napisanie powieści miało być dla
niego psychoterapią i powróceniem do rzeczywistości.
Conrada (grał go Jacek Milczanowski) widzimy na początku przy stylizowanym
na przełom wieku XIX i XX stoliku. Na stoliku leżą stosy książek
geograficznych, mierniki wyznaczające odległość na mapach oraz pióro z
kałamarzem. Jesteśmy więc w jego biurze. Widzimy także piękną żonę Jessie
(Anna Warchał), której zadaniem jest miłe przyjęcie gości. Jest uroczą,
dostojną kobietą, zabiegającą o dobro męża. Pełna jest zrozumienia dla niego
i jego twórczej pracy, obarczonej bagażem doświadczeń z podróży. Przychodzi
do niego dziennikarz, Sturtz (Tomasz Piasecki), z którym ma zrobić wywiad.
Sturtz jest tajemniczym jegomościem. Jak się później okazuje, nie jest tym,
za którego się podaje. Rosyjski agent - to jego prawdziwa tożsamość. W
przyłapaniu Sturtza i wyjawieniu jego prawdziwej osobowości i zamiarów
pomaga Konradowi jego wierny przyjaciel Ford (Bogdan Słomiński ).
Można stwierdzić, że spektakl ma w sobie coś z kryminału - mamy bowiem do
czynienia z agentami wywiadu rosyjskiego. Jest rewolwer, jest podejrzenie,
są dociekania. Być może w widowisku schowana jest nutka obyczajowości. Żona
Conrada pokazana jest jako kochająca opiekunka domowego ogniska i matka
dziecka. Przestrzeń sceniczna jest klarowna i ujęta logicznie, dzięki czemu
mamy złudzenie pewnego porządku. Na pierwszym planie jest biuro Conrada, w
którym dzieją się wszystkie kluczowe sceny. Ograniczone jest płóciennym
parawanem, za którym mają miejsce wydarzenia poboczne, a służy również jako
ekran do wyświetlania filmów z życia pisarza (głównie czas spędzony w
Afryce).
Można jednak dopatrzyć się pewnych niekonsekwencji w przedstawieniu.
Reżyser przeoczył parę elementów w akcji scenicznej, które spostrzegawczego
widza wytrącają z rytmu. Błąd nie polega tylko na sytuacji, kiedy podczas
trzymającej w napięciu akcji rozmówcy, wyciągają rewolwer, robi się naprawdę
gorąco, wtedy przychodzi do nich żona i jakby nigdy nic łagodzi spór i
zdawałoby się jakby nie zauważała rewolweru, jednocześnie na niego patrząc.
Nie sądzę, żeby Jessie, kulturalna, delikatna kobieta, była tak obyta z
bronią, by w sytuacji, kiedy zaraz wystrzeli, traktować to jak śmieszny,
nieistotny element. Błąd tkwi także w scenariuszu. Chociaż mamy do czynienia
z klarowną przestrzenią sceniczną, burzy to chaos i niejasność tekstu. Nie
przejawia się to jednak w dialogach interpersonalnych, ale w akcji
traktowanej ogólnie. Zostaje przedstawiona tak, że pół godziny przed końcem
spektaklu widz ma wrażenie, że lada chwila nastąpi koniec. Tak się jednak
nie dzieje i widz czuje się przez to zawiedziony i zagubiony, a przede
wszystkim lekko znudzony.
Teatr Zależny w Krakowie
Stowarzyszenie Teatrów Nieinstytucjonalnych
"Podróż do jądra ciemności"
wg Josepha Conrada
reżyseria: Tomasz Piasecki
adaptacja: Jan Piasecki
realizacja audiowizualna: Aleksander Dudek
Obsada: Jessie - Anna Warchał, Konrad Korzeniowski - Jacek Milczanowski,
Sturtz - Tomasz Piasecki, Ford - Bogdan Słomiński
Obsada filmów: Marta Marianna Gotrych, Faith Kadema, Ewa Sąsiadek, Maciej
Ferlak, Marek Pyś
Premiera: 12.01.2008r
Aleksandra Pyrkosz
Dziennik Teatralny Kraków
22 lutego 2008
----------------------------
O unieważnianiu przeszłości
(Kartoteka/STeN)
Przedstawienie z początku wygląda jak bryk z Różewicza, produkcyjniak
obliczony na potrzeby szkolnej widowni - o "Kartotece" w reż. Tomasz
Piaseckiego w Teatrze Zależnym w Krakowie pisze Hubert Michalak z Nowej Siły
Krytycznej.
Krakowska "Kartoteka" nie podąża trop w trop za dramatem Różewicza. I nie
mam tu na myśli tylko kolejności wydarzeń - w tej kwestii dramatopisarz
pozostawił inscenizatorom swobodę. W spektaklu wyreżyserowanym przez Tomasza Piaseckiego nie ma przechodzącej przez pokój Bohatera ulicy, gwaru, z
którego wyłaniają się kolejne postaci, również Chór nie jest stale obecny na
scenie. Wszystko, co dzieje się wokół Bohatera, wydaje się być jego snem.
Jeszcze zanim publiczność wejdzie na widownię, na łóżku, zajmującym ogromną część
niewielkiej sceny, leży mężczyzna. Śpi. Gdy ściemniają się światła,
rozbrzmiewa tango "Ta ostatnia niedziela", które budzi go. Bohater - bo o
tej postaci mowa - rozpoczyna spektakl przyglądając się swojej dłoni, mówiąc
do siebie. Kolejne sekwencje, jak w tekście, stanowią serię reminiscencji z
różnych etapów życia Bohatera. Wśród korowodu postaci pojawia się również
trzyosobowy Chór, którego członkowie noszą jednakowe szare płaszcze i
półmaski przedstawiające groteskowe, nieludzkie ryje. Całość kończy się
ponownym ułożeniem się mężczyzny na łóżku, gdzie, znowu z towarzyszeniem
tanga - szlagieru polskiej muzyki, zasypia.
Przedstawienie z początku wygląda jak bryk z Różewicza, produkcyjniak
obliczony na potrzeby szkolnej widowni. Prosta scenografia (autorstwa Jacka
Smolickiego), niewyszukane kostiumy i nieszczególna odkrywczość
interpretacji kanonicznego tekstu (czy wręcz brak pomysłu interpretacyjnego)
to mocne argumenty za takim spojrzeniem. Jednak spektakl zawiera kilka
elementów, które każą potraktować go nieco inaczej.
Przed wszystkim warto zauważyć motyw okręgu, po którym poruszają się
wszystkie - oprócz Bohatera - postaci. Wchodzą drzwiami, przez które weszli
widzowie, wychodzą wyjściem mieszczącym się w stojącej na scenie konstrukcji
przypominającej szafę. Taką drogę pokonują niemal za każdym razem. Bohater
nie mieści się jednak wewnątrz tego koła, postaci omijają go. Nawet jeśli
dochodzi do kontaktu fizycznego, koniec końców i tak wszyscy nikną w szafie. Zagląda do niej i Bohater - ale natychmiast wraca, trzymając w dłoni sznur,
na którym próbuje się powiesić.
Kolejną innowacją jest ukazanie akcji spektaklu jako snu. Nie ma już
nierzeczywistej, niepewnej przestrzeni, na poły prywatnej, na poły
oficjalnej. Wyraźnie zaznaczone wybudzenie i zaśnięcie, choć realistycznie
ukazane, zamykają nierzeczywistą, bełkotliwą i niezrozumiałą w "prawdziwym
świecie" kompozycję zdarzeń w klamrę. Sen i tylko sen uprawomocnia wszystko,
co oglądamy: achronologię zdarzeń, dziwne postaci skłębione w szafie,
natrętność świata wobec Bohatera. Takie postawienie sprawy może być pomocne
w odnalezieniu podstawowego problemu spektaklu. Przy tych założeniach główną kwestią staje się unieważnienie wszystkich historii z przeszłości
dręczących
Bohatera. Piasecki, wykorzystując konwencję snu, unieważnia mnogie rozterki
i dylematy targające tą postacią. Wpisuje je w majak senny, taki, z którego
po przebudzeniu nic nie pamiętamy.
Ciekawym pomysłem jest zagęszczenie postaci występujących w spektaklu i
rozpisanie ich na zaledwie pięciu aktorów. Zmiany kostiumów i metamorfozy
fizyczne są na tyle skuteczne, że dają wrażenie obecności większej ilości
wykonawców. Niestety, reżyser nie zdecydował się na to, by jakoś szczególnie
tę cechę spektaklu wypunktować i uczynić z niej walor. Kamuflując
transformacje aktorów zyskuje wrażenie większego zespołu, jednak
demonstracyjne ich ukazanie mogłoby wzmocnić pewne zależności w tekście
Różewicza, podobieństwa między postaciami.
Wśród aktorów wyróżnia się zdecydowanie Jacek Milczanowski. Postaci, które
kreuje, budowane są prostymi środkami, zwarte i pełne. Niewiele jest w nich
przypadkowości. Transformacje sceniczne w jego wykonaniu są najbardziej
wiarygodne.
Przedstawienie ogląda się bez przykrości czy znudzenia - jednak nie zostało
ono do końca przemyślane. Jeśli to sen ma organizować cały "seans pamięci" i
nadawać kontekst wszystkiemu, co dzieje się na scenie, to spektakl nie
uwypukla dostatecznie tej zależności. Jeśli jednak jest inaczej i moja
interpretacja mija się z zamierzeniami artystów, to widowisko nie próbuje
nawet wydobyć jakiegokolwiek problemu "Kartoteki", a jest zwyczajnie
odegraniem nauczonych na pamięć słów.
Hubert Michalak
Nowa Siła Krytyczna
05-11-2007
www.e-teatr.pl
- wortal teatru polskiego © Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego
--------------------------------------
Zgrzyt krzesła
"Kartoteka" w reż. Tomasza Piaseckiego. Stowarzyszenie SteN na scenie Teatru
Zależnego. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.
«Na wiosnę minie pół wieku, jak położył się na dobre. Nie ma imienia. Niczym
Everyman ze średniowiecznych moralitetów - on jest Każdy, on jest Nikt.
Pięćdziesiąt lat temu Tadeusz Różewicz rzekł o nim w "Kartotece": Bohater.
Tylko tyle. I kazał mu się położyć.
Wiek? Dowolny. Zajęcie? Niepojęte. Wygląd? W twarzach, posturach, włosach,
oczach, nosach, wargach, uszach, czołach, brwiach przebierać możesz bez
końca. Bohater - coś na podobieństwo wody, która zawsze przybiera kształt
naczynia. Bohater - szary bożek mimikry. Różewicz dał mu jedynie łóżko na
wysokich nogach w pokoju bez okna i ogromną pustkę, co włazi przez drzwi
stale otwarte. Z boku - byle co. Choćby krzesło, o którym Różewicz w
didaskaliach powie: "Wystarczy, jeśli w ciągu tych godzin przestawi się
krzesło".
Pół wieku temu Bohater położył się na dobre i zaczął oglądać swą dłoń. Pół
wieku leżenia za nim - cała wieczność leżenia przed nim. W piątek znów go
widziałem. Dawno temu był mały, obły i genialny w swej ciemnej ironii,
całkiem jak Tadeusz Łomnicki. Teraz jest smukły, ostry w rysach i
przerażająco, to znaczy znakomicie bezradny - jak Bogdan Słomiński. Na
scenie Teatru Zależnego, w piwnicy bez okien, znów leży na samotnym łóżku,
znów przylepia wzrok do palców dłoni i głosem Słonimskiego wypowiada
zaklęcie tożsamości: "To jest moja ręka. Ruszam ręką. (...) Moje palce. Moja
żywa ręka jest tak posłuszna. Robi wszystko, co pomyślę". Bohater, Każdy,
Nikt znów ma nadzieję, że zaklęcie ocali. Taki jest początek finalnej bezradności. Wciąż ten sam.
Nie bez przyczyny nie mówię o Polsce. Nie bez powodu omijam mielizny
społeczeństwa, pokolenia, polityki, epoki, aktualności oraz innych ości. Nie
mówię i omijam, bo nie ma już Polski, w której Różewicz pisał "Kartotekę".
Ale też z lubością nie mówię i z lubością omijam, gdyż nie ma nic
przyjemniejszego, niż oglądać na scenie genialną opowieść, z której siłą
czasu opadły wszelkie toboły geopolitycznej doraźności. W "Kartotece", co ją
na scenie Teatru Zależnego Tomasz Piasecki wyreżyserował, nie ma Polski,
żadnej Polski. Jest tylko to, co starcza do opowiedzenia zwyczajnej
szarości, powolnego wystygania pana bez właściwości. Więc - gdzieś, kiedyś
łóżko na wysokich nogach w pokoju o wiecznie otwartych drzwiach i bez okien,
z krzesłem z boku... To wszystko.
Prawie nic. I tylko czasem, jak powiada Różewicz, "Przez otwarte drzwi
przechodzą spiesznie lub wolno różni ludzie. (...) Wygląda to tak, jakby
przez pokój Bohatera przechodziła ulica". Zatem nic prawie, ale właśnie
dlatego, że tak mało, że pustka na scenie - każdy detal ma moc. Należy
słuchać Różewicza! Trzeba go pilnie słuchać i miarkować własne ciągoty
inscenizacyjne.
Cóż, lekko poniosło Piaseckiego. W didaskaliach czytam o wyglądzie
bohaterów: "Nie wolno ich stroić w żadne efektowne kostiumy, kolorowe
szmatki itp.". A tu co? Jak na złość - papuzie fatałaszki, zwłaszcza na
kobietach, Dominice Markuszewskiej i Beacie Wojciechowskiej, skądinąd świetnych
w swych rolach wielu, świetnych jak reszta - Słomiński, Piasecki,
zwłaszcza Jacek Milczanowski. Po co komu ta buda jarmarczna? I po diabła
Chór Starców paraduje w chyba gumowych, świńskie ryje przypominających
maskach rodem z tandetnego odpustu na głębokiej prowincji? Po co panu aż
taka niezręczność, drogi panie Piasecki?
Mógłbym jeszcze rozwinąć temat nieszczęsnej szafy, mógłbym też zająć się
sprawą zbędnych zmian świateł, co w epilogu nadają "Kartotece" kuriozalny
posmak "Przeminęło z wiatrem". Mógłbym, lecz małych tych krachów
inscenizacyjnych jest u Piaseckiego w sumie dwadzieścia, góra trzydzieści
procent. Reszta to - Różewicz. Jego świat przedstawiony. "Przez cały czas światło
w pokoju jest jednakowe. Dzienne, mocne światło".
I dalej: "Światło nie gaśnie, nawet kiedy opowiadanie jest skończone.
Kurtyna nie zapada. Być może opowiadanie jest tylko przerwane? Na godzinę,
na rok...".
Być może, ale na razie - trwa. Przez pokój bez okien ulica przechodzi w świetle wiecznie obojętnym. Matka, Ojciec, Starcy, Olga, Wujek, Gość w
cyklistówce, Gość w kapeluszu, Pan z przedziałkiem, Tłusta kobieta,
Dziewczyna, Nauczyciel, Sekretarka, ktoś jeszcze, wszyscy. Każdy na krawędzi
martwoty. Popychają pustkę, wloką pustkę, taszczą pustkę. Na chwilę
zatrzymują się przy łóżku Bohatera. I gadają. Bezwiednie pomagają mu
rachować życie. Wynik? Sama nędza. Szeregi potknięć, armie błędów, naręcza
głupot, ciągi porażek. Zimny popiół w palcach - tyle mu z życia zostaje po
przejściu ulicy. Kartoteka nic dla nikogo nie znaczących fiask człowieka
szarego, bez imienia, o twarzy przykrytej kocem dławiącym rysy. Finalna
bezradność Bohatera-Słomińskiego jest do zapamiętania.
Tak, teksty wielkie stają się naprawdę wielkie dopiero, gdy mija ich
niegdysiejsza aktualność. Obejrzyjcie "Kartotekę" na Kanoniczej albo
przeczytajcie "Emigrantów" Sławomira Mrożka. Gdy uwikłania w tu i teraz
odpadają jak muchy - z opowieści tych na wierzch wyłażą włókna dojmujące.
Jakiś los. Ot, trwanie pana bez imienia, skazanego na zamieranie w świetle
obojętnym, pana, co dzień po dniu bezradnie czeka, aż ktoś przestawi
krzesło. Bo zgrzyt oparcia znaczy życie.»
"Zgrzyt krzesła"
Paweł Głowacki
Dziennik Polski nr 260/07.11.07
08-11-2007
--------------------
Epizod garderoba (PROCHAZKA
W DIVADLE/STeN)
Dwa niewielkie biurka, a raczej toaletki, lusterka, scenopisy, parawan
odgradzający prowizoryczną przebieralnię i dwie aktorki. Tyle. Tak wizualnie
przedstawia się garderoba teatralna, widziana oczami reżysera Miro Prochazki,
który część swego dzieciństwa spędził właśnie gdzieś w kulisach i
zakamarkach sceny, towarzysząc swojej matce - aktorce. Teraz niezwykle
barwny teatralny świat "od tyłu" pokazuje widzom na scenie Teatru Zależnego.
Znikoma, uniwersalna scenografia nie oznacza, że widzowie mogą narzekać na
brak wrażeń. Lidia Bogaczówna i Beata Wojciechowska w rolach aktorek
Iksińskiej i Entej poruszają rozmaite tematy, przechodzą od wzruszenia,
przez rozczarowanie do złości, po czym wybuchają głośnym śmiechem. Śmieją
się z widzów, ze swoich kolegów po fachu i z samych siebie, a przy tym
wykorzystują maksimum możliwości, drzemiących w sprzętach zgromadzonych na
podium scenicznym. Pokazują, jak zwykła garderoba pod wpływem aktorskich
zdolności i przyzwyczajeń z łatwością zmienia się w pełnometrażową scenę,
udowadniają, że dwa krzesła wystarczą, żeby stworzyć pole walki a biurka,
aby wyobrazić sobie kondukt żałobny.
Próba do "Marii Stuart", na którą czekają dwie kobiety, jest tylko
pretekstem do rozpoczęcia spektaklu. Kiedy już się on zacznie, wciągnie w
swe sidła i energicznie panoszy się na scenie, widzowie z ulgą witają
kolejne powiadomienia o przedłużającym się spóźnieniu reżysera, z nadzieją,
że uda się poznać jeszcze odrobinę sekretów, które zazwyczaj dostępne są
tylko po drugiej stronie kurtyny.
Z dziesięciu zgrabnie ze sobą połączonych epizodów, dotyczących cech i
przypadłości profesji aktorskiej, wyłania się pełny, nie zawsze piękny, ale
za to niezmiernie kolorowy obraz życia, tych bardziej i tych mniej znanych,
gwiazd sceny. Aktorki półprywatnie, w żartobliwy sposób opowiadają o często
trudnym do ugłaskania żywiole, jakim jest zawód aktora. Walczą o role,
wykorzystując do tego nie tylko całą swą energię, a także, co niestety
potwierdza stereotypowe spojrzenie na żeńską część braci aktorskiej,
niewątpliwe wdzięki swej kobiecej urody, kusząc nią reżyserów w dość
dwuznaczny sposób, chociaż może właściwsze byłoby określenie jednoznaczny.
Kreatorzy świata scenicznego również nie zostali oszczędzeni, a zwłaszcza
dwa ich charakterystyczne typy. Z jednej strony stoją reżyserzy z bardzo
hermetyczną wizją, wymagający od aktorów jedynie wypełnienia swoich założeń,
z drugiej tacy, którzy nie do końca mają jakikolwiek pomysł i inwencji
oczekują jedynie od odtwórców ról. Bywa też tak, a to jest najstraszniejsze,
że trzeciorzędny reżyser spotyka się z trzeciorzędnym autorem. Trzeba dużego
dystansu do samego siebie, umiejętności śmiania się z własnej osoby i
autoironii zarówno ze strony reżysera, jak i ze strony aktorek, żeby pokazać
siebie samych na scenie nie tylko w pozytywnym świetle, a zespołowi Mira
Prochazki udało się tego dokonać, bez szkody dla spektaklu, oraz bez szwanku
dla własnych postaci.
Garderoba, która na potrzeby spektaklu otwarta została dla oczu i słuchu
widzów, jest codziennym świadkiem skrajnych emocji od radości, żalu,
zawiści, aż do rozpaczy. To w jej przestrzeni odbywa się rywalizacja o role,
od jej ścian odbija się poezja, wielkie teksty literackie powtarzane przez
aktorów, pod jej sufitem rozgrywa się walka o przetrwanie, bo przecież
pensja w teatrze nie należy do największych, więc jakoś trzeba walczyć o
każdy dodatkowy grosz, zwłaszcza że nie wszyscy zostają wielkimi gwiazdami.
Utrudnia to również rzeczywistość, o której mówią ironicznie Lidia
Bogaczówna i Beata Wojciechowska, a mianowicie dawniej każda aktorka marzyła
o tym, aby zostać gwiazdą, teraz każda gwiazda marzy, aby być aktorką.
Podobnych twierdzeń - podsumowań współczesnego artystycznego świata takich,
jak wyżej wymienione, bądź takich, które mówią, że kobieta aktorka to więcej
niż kobieta, a mężczyzna aktor to mniej niż mężczyzna, pada na scenie Teatru
Zależnego dużo więcej. Nie brakuje też aluzji do dzisiejszego życia
teatralnego Krakowa, niektóre znane nazwiska takie jak Zelenka, padają
wprost, inne należące do "znanych i lubianych" polskiej popkultury, zostają
zasugerowane i potraktowane uśmiechem, nie pozostawiając przy tym wielu
wątpliwości, co do stosunku autorów do ich właścicieli.
Mówiąc jednym zdaniem, jest to bardzo kameralny spektakl, którego reżyser i
aktorki bawiąc się w teatr i jego obnażanie, zdołali zabawić i pozyskać
sobie publiczność.
Stowarzyszenie Teatrów Nieinstytucjonalnych Sten
Teatr Zależny w Krakowie
Miro Prochazka
"Prochazka w Divadle"
reżyseria: Miro Prochazka
konsultacja scenograficzna: Jerzy Rudzki
Obsada: Lidia Bogaczówna, Beata Wojciechowska
głosy: Aleksander Dudek, Marian Dudek, Jakub Kosiniak, Henryk Pasiut, Tomasz
Piasecki
Prapremiera: 19.04.2008r.
Kamila Bubrowiecka
Dziennik Teatralny Kraków
25 kwietnia 2008
|